Już podczas pierwszego panelu, poświęconego wyzwaniom systemowym, bardzo mocno wybrzmiała teza, że choć zwiększyła się – nominalnie – ilość pieniędzy w systemie ochrony zdrowia, nie poszło za tym ani zwiększenie liczby wykonywanych świadczeń, ani wzrost dostępności do nich, czyli skrócenie kolejek. – Dopiero w 2024 roku wykonamy w systemie tyle świadczeń, ile wykonywanych było w 2019 roku – wskazywał Jakub Szulc członek zespołu do spraw zmian systemowych w ochronie zdrowia przy ministrze zdrowia. W obszarze AOS nakłady w ciągu pięciu lat się podwoiły, a liczba świadczeń pozostała bez zmian. Powód? Znakomita większość wzrostu nakładów jest konsumowana przez podwyżki wynagrodzeń. – Problem płacowy, który był dominujący jeszcze kilka lat temu, praktycznie nie istnieje lub jest marginalny – wskazywał. System za wykonywanie tych samych świadczeń, w identycznym wolumenie, w jego ocenie domaga się coraz większych pieniędzy.
– Pieniędzy jest coraz więcej, ale są źle wydawane. Narodowy Fundusz Zdrowia, na przykład, ciągle nie pozwala na wykonywanie wielu procedur jednoczasowo – wskazywała z kolei senator Beata Małecka-Libera, stawiając tezę, że remedium na problemy systemu (co do którego można mieć wątpliwości, czy w ogóle istnieje, skoro podmioty lecznicze działają w takim otoczeniu, że każdy musi dbać o własny interes ekonomiczny, czyli zbilansowanie, nie ma koordynacji etc.) jest jego decentralizacja i przekazanie na szczebel regionów tworzenia map potrzeb zdrowotnych i strategii ich zaspokajania i realizacji celów, przy jednoczesnym większym wykorzystaniu potencjału szpitali. – Chcemy zwiększać liczbę świadczeń w systemie, ale niekoniecznie dotyczy to szpitali – ripostował Jakub Szulc. Ministerstwo Zdrowia stawia bowiem na „odwrócenie piramidy świadczeń” i przesunięcie znaczącej części świadczeń ze szpitalnictwa do opieki ambulatoryjnej. Przynajmniej – takie są deklaracje.
Jak mówił prof. Piotr Rutkowski, kierownik Kliniki Nowotworów Tkanek Miękkich, Kości i Czerniaków, pełnomocnik dyrektora ds. Narodowej Strategii Onkologicznej i Badań Klinicznych w Narodowym Instytucie Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie – PIB w Warszawie, jednym z najpoważniejszych wyzwań w całym systemie, nie tylko w onkologii, jest brak dostępności do diagnostyki na wcześniejszych etapach ścieżki pacjenta. – Ta ścieżka ciągle jest splątana, zanim pacjent trafi do szpitala – ocenił, podkreślając, że dużą część problemów ma rozwiązać Krajowa Sieć Onkologiczna.
Od dłuższego czasu w obszarze diagnostyki jest podnoszony problem dostępności, czy też braku dostępności do diagnostyki molekularnej. Z jednej strony, jak mówił ekspert, mamy bowiem w onkologii całkiem dobry dostęp do innowacyjnych terapii, z drugiej – dostęp do diagnostyki kuleje, a więc w efekcie nie wykorzystujemy (optymalnie, ale bywa że i wcale) teoretycznie dostępnych terapii. Bo choć podstawowe badania w zakresie diagnostyki molekularnej są finansowane, jak mówił prof. Rutkowski, na przykład w raku płuca, w którym jest wiele terapii szytych pod konkretne mutacje, bez kompleksowego profilowania genomowego, które finansowane nie jest tracimy chorych, którzy nie otrzymają właściwej terapii tylko dlatego, że czas jest marnowany na kolejne, pojedyncze badania a pacjent jest leczony często drogą, ale nieskuteczną lub mniej skuteczną, w jego przypadku, terapią.
Dr Andrzej Tysarowski, kierownik Zakładu Diagnostyki Genetycznej i Molekularnej Nowotworów Narodowego Instytutu Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie – PIB w Warszawie zwracał uwagę, że diagnostyka jest w tej chwili dobrana do standardów terapii, jakie obowiązywały w 2016 roku. – Możliwości terapeutyczne od tego czasu zmieniły się dramatycznie. W raku płuca, w raku jajnika postępy leczenia, również tego dostępnego, refundowanego, znacząco wyprzedzają dostępne, refundowane metody diagnostyczne – podkreślał. Efekty są opłakane, bo choć np. kobiety ze zdiagnozowanym rakiem jajnika mogłyby korzystać z innowacyjnych terapii w programie lekowym, warunkiem podania leku jest kwalifikacja w zaawansowanym badaniu genetycznym… które nie może być zrealizowane, bo nie ma finansowania.
O finansach i konsekwencjach błędnych decyzji mówił też Krzysztof Kopeć, prezes zarządu Polskiego Związku Pracodawców Przemysłu Farmaceutycznego – Krajowi Producenci Leków, zwracając uwagę na konsekwencje braku dostępności leków biopodobnych. – Od ponad dwóch dekad są dostępne dla pacjentów terapie biologiczne, które kiedyś były bardzo drogie, a teraz stały się finansowo dostępne. Moglibyśmy leczyć lekami biopodobnymi 50 proc. populacji pacjentów, którzy takich terapii potrzebują, zamiast tego leczymy 2 proc. – mówił, wskazując, że nie tylko w diagnostyce gamechangerem byłoby przeniesienie części procedur do opieki ambulatoryjnej, ale również – tam gdzie to jest możliwe – w programach lekowych.