Rozmawiam z osobą, która dokonała rzeczy, jaka przez ostatnich ponad dwa tysiące lat udała się tylko jednemu człowiekowi. Otóż, okazuje się, że pan już od jakiegoś czasu nie żyje. Takie przynajmniej pojawiły się informacje w przestrzeni publicznej. Jak więc doszło do tego, że pan jednak żyje i tu jest?
W ostatnią niedzielę rano zadzwonił mój kolega z chóru. Kiedy usłyszał mój głos, to powiedział: dobrze, wyłączamy się, bo słyszę, że żyjesz. Za chwilę zadzwonił ojciec pacjenta spod Garwolina, którego leczyłem. Zapytał jak się czuję. Odpowiedziałem, że w porządku i zapytałem: co się stało? Powiedział, że ktoś mnie uśmiercił. Potem kolejny telefon, tym razem z Buska Zdroju. Dziwnie się poczułem, kiedy ten sam kolega z chóru, mój przyjaciel, przesłał mi informację zamieszczoną na Facebooku. Był tam mój nekrolog z datą urodzenia i datą zgonu. W informacji było napisane, że zostałem zastrzelony przez mafię farmaceutyczną, bo broniłem ludzi, mówiąc im, że jedyne słuszne leki to te, które rekomenduję, a na resztę szkoda wydawać pieniądze…
Historia zaczęła się 27 września ubiegłego roku. Wtedy po raz pierwszy do mnie zadzwoniono i powiedziano, że reklamuję na Facebooku lek Acardin. Rzeczywiście, był tam mój wizerunek, który łatwo było ściągnąć z różnych moich medialnych wystąpień. Z wykorzystaniem sztucznej inteligencji podłożono dźwięk rzekomo prowadzone przeze mnie wykłady o lekach. Są to tak durne wykłady i tak bezsensowne, że aż wstyd… Apeluję z tego miejsca do wszystkich: nie wierzcie w to, co jest napisane w internecie, chyba, że treść jest wyraźnie podpisana, z imienia i nazwiska, z tytułu, z pozycji, żeby w razie czego mieć z autorem kontakt. Przez 62 lata jestem lekarzem, zajmuję się chirurgią. Zyskałem sobie opinię niezłego polskiego medyka. Ludzie mi ufają i na tym polega cały dramat. Jeżeli prof. Bielecki coś reklamuje, to znaczy, że to musi być dobre i ludzie w ciemno kupują te leki. Jak już kupią, to dopiero dzwonią do mnie. Wtedy już jest za późno, bo lek jest kupiony. Ja ich wtedy już tylko proszę o to, by szli z tym na policję. Najbardziej szkoda mi właśnie tych ludzi, bo ja już swój wizerunek mam i nikt mi ani nie zaszkodzi ani polepszy go. Ja już się w życiu niczego nie boję, prócz Pana Boga i rozlanego zapalenia otrzewnej. Jestem stypendystą ZUS-u i cieszę się z tego, co mam. Ale szkoda mi ludzi. Po prostu szkoda. Próbowałem coś z tym zrobić, ale to beznadziejna walka. Zameldowałem się na policji, złożyłem doniesienie do prokuratora. Po kilku, dosłownie trzech dniach, dostałem odpowiedź od prokuratora, że wobec niemożności namierzenia nadawcy sprawa jest umorzona. Nie można tego wykryć, a jeszcze jak jest włączona w to sztuczna inteligencja, to już w ogóle jesteśmy bezsilni. Myślałem, że to się uspokoi, ale trwa od września aż do chwili obecnej. Może skoro mnie już uśmiercili, to się to wreszcie skończy.
Rzeczywiście, problem polega na wykorzystaniu wizerunku znanych osób: artystów, ale właśnie też lekarzy... To m.in. Michał Sutkowski. Powiedzieliśmy o mechanizmie działania tego fake newsa. Powiedzmy jeszcze trochę o tym, co rzekomo pan reklamuje. Jaki to jest lek?
Zaczęło się od leku Acardin. Jest on zupełnie nieznanej produkcji. Reporterzy programu „Uwaga” TVN kupili ten preparat przez aptekę internetową i dotarli do magazynu, z którego został wydany. A tam facet bezczelnie powiedział, że ktoś zabrał tożsamość jego magazynu. Jeszcze zrobił z siebie ofiarę... Potem w internecie zrobiono ze mnie kardiochirurga, następnie ortopedę, a ostatnio zostałem reumatologiem. Ja już nie mam na to siły. Jak byłem kardiologiem, to zadzwoniłem do konsultanta krajowego do spraw kardiologii, profesora Hryniewieckiego z Instytutu Kardiologii z Anina, prosząc go, by powiedział środowisku, że nie mam z tym nic wspólnego. Ale ostatnio, kiedy wyszła Informacja, że jestem kierownikiem kliniki Reumatologii Akademii Medycznej w Bydgoszczy, to przecież nie będę dzwonił do rektora, czy dziekana i się tłumaczył. Jedyne, co zrobiłem, to udałem się do Naczelnej Rady Lekarskiej, bo lekarzowi nie wolno reklamować leków i gdyby ktoś chciał mi zaszkodzić, to mógłby mnie zgłosić do prokuratora. Byłem w NRL i rozmawiałem z prezesem. Dwóch prawników miało w tej sprawie działać. Ale nie widzę tutaj rozwiązania. Następuje pewna niemoc.
Wykorzystanie wizerunku lekarza do tego, żeby promować produkt rzekomo leczniczy, niesie konsekwencje również dla tego lekarza. A jakie potencjalne konsekwencje niesie to dla pacjenta, który leczy się u kardiologa i rezygnuje z tego leczenia po to, żeby przyjmować taki preparat?
Żeby być zdrowym, trzeba być mądrym. Jeszcze raz mówię, że te wszystkie informacje muszą być sprawdzone z lekarzem prowadzącym. Jak powiedział profesor John Murphy z Chicago w 1889 roku, odpowiedzialnym za chorego jest lekarz, do którego przybył on jako do pierwszego. Jeśli macie swojego lekarza, przez którego byliście dotychczas leczeni i macie ochotę zażyć te leki, które internet reklamuje, proszę to skonsultować ze swoim lekarzem. Nie wolno zaprzestać tradycyjnego leczenia, klasycznego leczenia i polegać na fake newsy. Bo zdrowie jest najważniejsze.
W przypadku środków kardiologicznych chyba również życie…
Wyobraźcie sobie, że stoi Bielecki z torebką sody i reklamuje, że jak będziecie codziennie pili torebkę sody, to miażdżyca w naczyniach zniknie. To włożono w moje usta, bo rzekomo ja mam tak dobrą kondycję, bo od 25 lat piję sodę i mam czyste naczynia. Efektem tego było to, że przyjeżdża do mnie, do lecznicy, pacjentka z Płońska z prośbą, żebym jej oczyścił naczynia! No ręce opadają! Ja ją przeprosiłem oczywiście i nie pobrałem żadnej opłaty za taką wizytę, bo ona też padła ofiarą manipulacji. Ale mało tego, pod moim adresem rozwija się hejt, bo w internecie pojawiają się przecież wpisy. Niektóre są życzliwe a niektóre nie. Czytam na przykład: „panie profesorze, jeszcze panu mało? Jeszcze pan się musi brać za taką reklamę?”. Przyjąłem teraz taką taktykę, że gdziekolwiek publicznie występuję, zaczynam od zdementowania wszystkich fałszywych informacji, które są rozpowszechniane z wykorzystaniem mojego wizerunku.