Halina Pilonis: Stanął Pan właśnie na czele Porozumienia Rezydentów. Czy będzie ono teraz kontynuować dotychczasową strategię działania?
Krzysztof Hałabuz: Jestem w organizacji od początku jej powstania. Wspólnie ustaliliśmy najbardziej – naszym zdaniem – efektywny plan działań.
H.P.: Ale wasza dotychczasowa aktywność nie przyniosła żadnych rezultatów. Może czas na weryfikację strategii?
K.H.: Staramy się przede wszystkim zaktywizować własne środowisko, a to długotrwały proces. Wielu z nas nie ma czasu nawet na to, aby przez chwilę zastanowić się, czy w ogóle powinni zaangażować się w protesty środowiska, a co dopiero wziąć w nich udział. Poza tym zaplanowaliśmy eskalację form nacisku. Jesteśmy dopiero w połowie drogi.
H.P.: Jak do tej pory próbowaliście zmusić rządzących do wprowadzenia zmian poprawiających waszą sytuację?
K.H.: Najpierw „adoptowaliśmy” posłów. Rezydenci w swoim miejscu zamieszkania zwracali się do parlamentarzystów z tamtejszych regionów, informując ich o naszych postulatach. W sumie „adoptowaliśmy” dwustu posłów. Potem wysyłaliśmy premier Beacie Szydło recepty na poprawę sytuacji w służbie zdrowia. Otrzymała wiele druków recept z konkretnymi rozwiązaniami dotyczącymi uzdrowienia naszego systemu ochrony zdrowia. Następnie była czerwcowa manifestacja lekarzy rezydentów pod Ministerstwem Zdrowia. Przewodniczący OZZL Krzysztof Bukiel powołał grupę G9 zrzeszającą zawody medyczne, gdzie mamy silną reprezentację. W sumie aż 40 tys. ludzi na Facebooku deklarowało poparcie dla niej.
H.P.: Ilu rezydentów popiera i chce włączyć się w wasze działania?
K.H.: Wszystkich rezydentów jest około 25 tysięcy. Gdyby liczyć „lajki” na naszej grupie na Facebooku, mamy poparcie około 20 tys. lekarzy specjalizujących się w różnych formach. W czerwcowym proteście wzięło udział 10 tys., ale były też tam rodziny, znajomi, starsi lekarze i pielęgniarki.
H.P.: A 2 października?
K.H.: Dokładnie jeszcze tego nie wiemy, ale np. w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym przy ul. Borowskiej we Wrocławiu absencja rezydentów wyniosła 100 procent. Nieobecności lekarzy w pracy w tym dniu to efekt wykorzystania wolnego przysługującego po oddaniu krwi lub w ramach opieki nad dzieckiem czy urlopu wypoczynkowego.
H.P.: Dlaczego nie wszyscy rezydenci są gotowi, aby protestować?
K.H.: Wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy, że mogłoby być inaczej. Świadomość personelu, że w pozostałej części Europy praca lekarza organizowana jest w odmienny sposób jest nikła. Ci, którzy to zrozumieli – wyjechali. I wbrew temu, co mówi minister zdrowia Konstanty Radziwiłł, wcale nie wracają.
H.P.: W Czechach czy Rumunii rezydentom udało się zrealizować własne postulaty?
K.H.: Czescy lekarze przemalowali karetkę na karawan z napisem: „My wyjedziemy, wy umrzecie” i jeździli po kraju. Objechali wszystkie szpitale, namawiając lekarzy do złożenia wypowiedzenia umowy o pracę. Rząd się przestraszył i zgodził na podwyższenie płac dla lekarzy bez specjalizacji do poziomu dwóch średnich krajowych, a ze specjalizacją do wysokości trzech średnich. W Rumunii natomiast rząd spełnił obietnice wyborcze i pensje lekarzy do przyszłego roku wzrosną trzykrotnie.
H.P.: W Czechach do protestu przyłączył się samorząd zawodowy. Nasza Izba Lekarska ogranicza się do wydawania stanowisk…
K.H.: To prawda. Samorząd przyjął strategię, że będzie tylko opiniował, a działać ma związek zawodowy. Dlatego chcemy aktywnie zaangażować się w prace samorządu lekarskiego i to zmienić. Nasi reprezentanci będą wchodzić w jego struktury na szczeblach wojewódzkich. Mamy nadzieję, że uda nam się z czasem zweryfikować postawę Naczelnej Rady Lekarskiej.
H.P.: Wasi starsi koledzy po fachu nie angażują się aktywnie w wasze działania. Czasem ma się wrażenie, że jest w środowisku przyzwolenie na taki stan rzeczy.
K.H.: To prawda. Często słyszymy od starszych lekarzy, że oni pracowali jeszcze więcej i zarabiali jeszcze mniej. Trudno im zrozumieć, że my nie chcemy żyć tak jak oni. Walczymy o poziom europejski, a nie, żeby było tak jak dawniej. W PRL lekarze zarabiali mało, tyrali jak niewolnicy i było powszechne przyzwolenie na łapownictwo. My nie chcemy pracować w takich realiach. Tymczasem nawet minister zdrowia – też lekarz – w publicznych wystąpieniach mówi, że lekarze są przepracowani i to jest poniekąd wpisane w ten zawód. „Tak było, tak jest i pewnie będzie, a jedynym ograniczeniem tego zjawiska powinien być zdrowy rozsądek osób, które podejmują tę pracę”.
H.P.: Wierzyć się nie chce, że K. Radziwiłł uważa, że medycy są przepracowani, bo brakuje im zdrowego rozsądku. W ostatnim czasie byliśmy świadkami całej serii przypadków śmierci lekarzy podczas dyżurów. Państwowa Inspekcja Pracy stwierdziła przypadki pracy bez przerwy nawet przez 120 godzin. I to wszystko z głupoty?
K.H.: Lekarze pracują za długo, bo mało zarabiają. Wielu z nich jest też zmuszanych przez ordynatorów, którzy nie mają kim obsadzić dyżurów. Młody lekarz nie może odmówić, bo narazi się nie tylko swojemu zwierzchnikowi, ale i kolegom. Narzędziem tego przymusu jest też zatrudnianie lekarzy na dyżury na podstawie umów cywilnoprawnych zamiast na umowy o pracę. Omija się przez to przepisy o czasie pracy.
H.P.: Przepracowani lekarze stanowią jednak zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla swoich pacjentów. Dlaczego ludzie nie wychodzą na ulicę, aby domagać się opieki przez lekarzy, których stan nie stanowi zagrożenia dla ich życia?
K.H.: Pewnie nie zdają sobie sprawy, że czas reakcji lekarza po nieprzespanej nocy jest taki jak po spożyciu alkoholu, kiedy jego poziom we krwi wynosi 1 promil. Jest to zadanie dla samorządu lekarskiego, aby edukować społeczeństwo, jak powinna wyglądać praca lekarza gwarantująca chorym odpowiednią jakość usług i bezpieczeństwo. Ludzie muszą dowiedzieć się, że w innych krajach wizyta lekarska wygląda inaczej. Lekarz traktuje pacjenta jak partnera w procesie leczenia i ma na to siłę i czas. OZZL zwrócił się z pismem do premier Beaty Szydło, w którym wnioskuje o to, aby rząd RP przedstawił bezzwłocznie projekt ustawy, która ograniczy czas pracy lekarzy w Polsce zgodnie z unijną dyrektywą o czasie pracy, to jest do 48 godzin tygodniowo wraz z nadgodzinami, bez względu na liczbę miejsc pracy i formę zatrudnienia, co oznacza, że ograniczenie powinno obejmować także lekarzy zatrudnionych na podstawie umowy cywilnoprawnej i lekarzy na kilku etatach.
H.P.: W Polsce wyzysk jest wpisany w system opieki zdrowotnej. Gdyby rządzący podwyższyli wam pensje, nie pracowalibyście tyle godzin i nie miałby kto leczyć Polaków. A to oznacza, że rządzący nie podwyższą wam pensji dobrowolnie. Tymczasem wy zdecydowaliście się na protest głodowy. Nikt się nie przejmuje, że umieracie z przepracowania, a mają się wzruszyć, bo jesteście głodni?
K.H.: Ciągle jesteśmy optymistami i wierzymy, że prawda się obroni. Protestujemy dla siebie i dla pacjentów. Chcemy realnych działań rządu poprawiających sytuację w ochronie zdrowia. Lekarze nie mogą umierać na dyżurach, a pacjenci czekając w kolejkach.
H.P.: Zyskanie poparcia społecznego będzie trudne. Kiedy czyta się komentarze pod artykułami o trudnej sytuacji młodych lekarzy, poziom zawiści, obelg i wyzwisk wobec waszego środowiska przeraża. Dlaczego ludzie tak nie lubią lekarzy?
K.H.: W PRL-u wszyscy twierdzili, że lekarze to łapówkarze. Potem łapówki się skończyły, ale wielu doktorów ma prywatne gabinety. Ponieważ system jest niewydolny, część chorych korzysta z prywatnych porad. Uważają, że płacą za dużo za opiekę, która przecież im się należy w ramach ubezpieczenia zdrowotnego. Ta frustracja przenosi się na lekarzy. Poza tym pewnie doświadczają kontaktu z przemęczonymi lekarzami, którzy skrajnie wycieńczeni po 24 godzinach pracy myślą tylko o tym, aby dobrze rozwiązać problem medyczny, a brakuje im sił na empatię, uśmiech czy rozmowę.
H.P.: Jakie będą wasze dalsze kroki?
K.H.: Rozważamy wypowiadanie klauzuli opt-out i zorganizowanie strajku generalnego. Rośnie liczba lekarzy zapisujących się do OZZL, nawet młodych kolegów tuż po studiach. Lekarze zdają sobie sprawę, że przynależność do związku zawodowego daje im określone prawa, zapewnia pomoc prawną w rozmowach z dyrekcją, a w razie protestów może wspomóc finansowo. Trzeba pamiętać, że wypowiadanie klauzuli opt-out oznacza wejście na ścieżkę wojenną z lekarzami specjalistami, bo ordynator nie mając kim obsadzić dyżurów zmuszałby ich do dodatkowej pracy. Dla rezydenta, który robi specjalizację pod opieką lekarza specjalisty taka wojna mogłaby się skończyć fatalnie. Kolejny problem to wprowadzona przez Ewę Kopacz możliwość pracy na kontraktach w szpitalu, która też nie służy wspólnym protestom. Lekarz zatrudniony na umowę o zarabia 3 tys. zł, a na kontrakcie 10 tys. zł. Protest, aby był skuteczny, musi objąć cały kraj. Żeby strajk był legalny, trzeba wejść w spór zbiorowy z dyrekcją szpitala. Bez zwiększenia finansowania całej służby zdrowia nie da się skutecznie systemu naprawić. Dlatego od 2 lat postulujemy, by zwiększyć środki w systemie. Wskazujemy możliwe rozwiązania.
H.P.: Ale waszym zadaniem nie jest naprawa systemu. Macie leczyć ludzi. Mieliśmy premiera lekarza, ministrem zdrowia jest były szef samorządu lekarskiego, marszałkiem senatu lekarz – to jest ich zadanie. Czy prowadzicie rozmowy ze wszystkimi ugrupowaniami partyjnymi?
K.H.: To nas zadziwia, że kiedy lekarz zostaje politykiem to całkowicie się zmienia. Często żartujemy, że działając w Porozumieniu Rezydentów nie możemy zajść za daleko na szczeblach politycznych, bo też nam się poglądy zmienią. Postanowiliśmy nie wiązać się z żadną partią. Politycy często wykorzystują poparcie różnych grup, aby zdobyć władzę, a potem nie dotrzymują obietnic. Nasze postulaty wpisują się w program każdej partii, bo przecież wszystkie mają na sztandarach poprawę opieki zdrowotnej w Polsce.
H.P.: Zamieszanie z organizacją LEK-u i kwalifikacją na specjalizacje lekarskie, publikacja miejsc specjalizacyjnych na dwa tygodnie przed terminem podjęcia decyzji ważącej na całym życiu i – mimo wyroku Trybunału Konstytucyjnego – nieudostępnienie pytań egzaminacyjnych – to bałagan czy celowe działania?
K.H.: Nie wiem. Minister zdrowia po dwóch latach urzędowania mówi nam, że powoła zespół, który przygotuje mapy potrzeb zdrowotnych służące opracowaniu zapotrzebowania na konkretnych specjalistów. Mamy wrażenie, że to wszystko służy temu, aby „przemielony” w ten sposób młody lekarz, idąc na rezydenturę czuł się jakby dostał gwiazdkę z nieba i nie śmiał protestować, że coś jest nie tak.