Z Krzysztofem Kordelem, rzecznikiem praw lekarza z Naczelnej Izby Lekarskiej, na temat agresji pacjentów wobec lekarzy i pielęgniarek, rozmawia Bernadeta Waszkielewicz.
Bernadeta Waszkielewicz: Na łamanie których praw lekarzy dostaje pan najwięcej skarg?
dr Krzysztof Kordel: Głównie praw, jakie ma każdy jako obywatel i człowiek. To kwestie naruszeń w sferze werbalnej: znieważenia, zniesławienia. Niestety zdarzają się również groźby i rękoczyny. Pacjenta, a może nawet częściej jego rodziny wobec lekarza.
B.W.: Była niedawno dyskusja o tym, że rośnie agresja pacjentów wobec lekarzy i pielęgniarek, policja odnotowała wzrost takich przestępstw z 321 w 2011 r. do 395 w zeszłym roku. A co ze zniesławieniami?
K.K.: Zdarzają się ciągle. To niestety rola mediów, które są wyjątkowo „obiektywne”. Ferują często wyrok na lekarzu, zanim sprawa zostanie rozpoznana przez sąd. Byłem przez osiem lat w wymiarze sprawiedliwości lekarskiej, dwie kadencje, byłem rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej. I takim typowym pytaniem mediów, z jakim się spotykałem, było: „Dlaczego ten lekarz, który popełnił błąd, zrobił to czy tamto, jeszcze pracuje?”. Odpowiadałem: „Bo jest niewinny. Nie mam wyroku”. Dopóki nie ma wyroku, nie ma winy. Sytuacja może się okazać inna, niż się wydaje. Media o tym zapominają.
B.W.: To różnica między subiektywnym odczuciem pacjenta, dziennikarza a wyrokiem, który jest stwierdzeniem winy i nałożeniem realnej kary lub który pozwala jej uniknąć.
K.K.: No nie. Powiedzmy sobie tak: zdarzyła się tragedia. Śmierć. Na sali porodowej to tragedia szczególna. Nie ma jeszcze wyników sekcji, nie ma stwierdzonej przyczyny zgonu, a media już szukają winnego. Kozła ofiarnego. Czasami tego winnego po prostu nie ma. Los tak chciał. Są powikłania porodowe. Pamiętam, jak jeden z najstarszych profesorów położnictwa mówił, że poród jest najbardziej krętą i najbardziej wyboistą drogą w życiu człowieka. Tu się może zdarzyć różne nieszczęście. Wiem, trudno przyjąć, że idzie rodzić młoda, zdrowa kobieta i nagle coś się dzieje złego. To takie ludzkie jest myśleć: ktoś musi być za to odpowiedzialny. Ale czasami naprawdę nie ma odpowiedzialnego za to.
B.W.: Ale czasem jest. W pana poczuciu jest więcej oskarżeń bezpodstawnych?
K.K.: Oczywiście, że tak. Statystycznie tylko mniej więcej w 15 procentach można powiedzieć o winie człowieka. W pozostałych przypadkach albo winy nie ma, albo po prostu jej dowieść nie można. A u nas się oburzają: jak to, sąd uniewinnił? No uniewinnił, bo nie mógł skazać albo nie wniesiono oskarżenia, bo nie było winy.
B.W.: Skargi na sytuację w zakładzie leczniczym też trafiają do rzecznika?
K.K.: Nie wchodzę w sprawy pracownicze. Są inne organy do rozstrzygania spraw na linii pracownik–pracodawca, są sądy pracy. Do mnie docierają przede wszystkim sprawy związane z agresją, która jest wszechogarniająca nie tylko w medycynie. Ludzie się zachowują strasznie. Pacjent ma problem, żeby dotrzeć do lekarza i to powoduje zdenerwowanie. Z drugiej strony nie dopuszcza się do świadomości tego, że nas lekarzy jest w Polsce zwyczajnie zbyt mało. Przecież te przejścia na kontrakty to jest nic innego, jak próba ratowania sytuacji wydłużeniem czasu pracy do granic rozsądku. Taka jest prawda. Dyrektywa unijna mówiąca o tym, że każdemu z pracujących należy się 12 godzin nieprzerwanego wypoczynku, nie wzięła się z biurokracji brukselskiej. To ma swoje uzasadnienie. Z każdą godziną pracy powyżej trzynastej rośnie zmęczenie, a wraz z nim wzrasta ryzyko popełnienie pomyłki, błędu. I w tym momencie zdarzają się takie rzeczy. Nie próbuję nikogo usprawiedliwiać, bo myślący człowiek powinien ocenić swoje możliwości psychofizyczne. A miałem taką sytuację, że do mnie, jako prezesa Okręgowej Rady Lekarskiej w Poznaniu, przychodzi zdjęcie planu dyżurów, z którego jasno wynika, że w ciągu dwóch tygodni 12 dyżurów ma ordynator.
B.W.: Dwanaście?!
K.K.: Tak. No i pacjentka pyta, czy to jest w porządku. Odpowiedź była: oczywiście, że nie jest, ma pani rację. Ten oddział powinien zostać w tym momencie zamknięty na miesiąc, bo obsada jest czteroosobowa, ludzie poszli na urlopy i zostało dwóch. Szef zaczął więc dyżurować, ponieważ ten drugi lekarz ma za dwa miesiące egzamin specjalizacyjny. Tylko że gdyby zamiast tego zamknął oddział, to wtedy ta pacjentka miałaby pretensję, że musi jechać do innego szpitala, a kolejny jest położony aż 50 kilometrów dalej.
B.W.: To, że jest tyle nadgodzin, bierze się więc z tego, że lekarze są do tego zmuszeni, czy też dlatego, że chcą?
K.K.: Jest część jest pracoholików, ale część nadgodzin powstaje tak, że dzwoni szef
i mówi: „Stary, przyjedź na dyżur, bo przecież nie zamknę oddziału”. Tak to wygląda. A przy zmęczeniu różne rzeczy mogą się wydarzyć. Z drugiej strony co to pacjenta obchodzi...
Pełen tekst wywiadu można przeczytać w marcowej Służbie Zdrowia