Pamiętam to dokładnie, bo było to jeszcze przed erą fit blogerów, food pornów i glutenowej paniki. W czasie każdego posiłku spędzanego w większym gronie niż moje własne, słyszałam te same komentarze, które wprawiały mnie w zakłopotanie: „Ale kurczak to nie mięso. Kurczak to kura. Można zjeść”, albo: „Musisz jeść mięso. Od pokoleń ludzie jedzą. Ty też kiedyś je jadłaś”. Wegetarianizm, nie wspominając o weganizmie, 17 lat temu był tym, czym dziś jest rodzina Kardashianów – szokiem i gwałtem na ogólnie przyjętych zasadach społecznych.
Za sprawą wizyty u lekarza poczułam się tak, jakby cofnął się czas. Znów usłyszałam nieprzyjemną ocenę mojej autentyczności, moich wyborów.
– A może dietę pani ma jakąś szczególną? – zapytał doktor w czasie wywiadu.
– Nie jem mięsa.
– No właśnie. A św. Paweł nauczał, że można jeść wszystko, że człowiek ze wszystkiego może i powinien korzystać. Zapomniała pani o tym? – lekarz nie odrywał ode mnie wzroku, zdziwiony z kim ma do czynienia. Jednym spojrzeniem sprowadził moją chorobę do banału, który sama na siebie ściągnęłam niewłaściwym − jego zdaniem − żywieniem. Od razu przypomniałam sobie odnoszącą sukcesy na korcie Venus Williams, która jest weganką, albo naszą brązową medalistkę z igrzysk olimpijskich w Rio, pięcioboistkę Oktawię Nowacką. To mit, że bezmięsna dieta szkodzi zdrowiu.
– Mam sąsiadów na osiedlu, którzy dzieci tak wychowują, też nie jedzą mięsa i powiem pani, że źle to wygląda. Patrzę na te biedne bachory, które nie mogą się rozwinąć, i fizycznie, i intelektualnie, i jest mi ich szkoda – podsumował mężczyzna ok. 60., w białym kitlu, z okularami zawieszonymi nisko na nosie.
Siedziałam na leżance bez spodni, w bieliźnie i koszuli, przygotowana do badania ultrasonografem. Doktor smarował głowicę aparatury żelem i nie przestawał spoglądać na mnie jak na siłę nieczystą. Poddał w wątpliwość ideę, której jestem wierna. Wytknął brak znajomości Biblii, a między słowami dał do zrozumienia, że z szacunkiem odnosi się tylko do katolików. Mięsożernych, rzecz jasna.
Nie skomentowałam tego, tak jak nie polemizowałam kilkanaście lat temu w czasie rodzinnego wielkanocnego obiadu. Zamknęłam za sobą drzwi gabinetu i poczułam, że źle zrobiłam nabierając wody w usta. Za trzysta złotych pozwoliłam przesunąć swoje granice bycia w zgodzie ze sobą i… dałam się porazić prądem. Dlaczego?
Na podobne pytanie odpowiadali sobie uczeni, kiedy dobiegł końca eksperyment profesora psychologii Stanleya Milgrama. Było to w 1961 roku, na Uniwersytecie w Yale. Naukowiec opłacił ogłoszenie w gazecie z New Heaven: poszukiwał 500 mężczyzn w wieku od 20 do 50 lat, chętnych do wzięcia udziału w badaniu. Miało ono dotyczyć mechanizmów działania pamięci i uczenia się, ale prawdziwy cel doświadczenia został utajony.
Ochotnicy mieli otrzymać za swój czas ok. 5 dolarów. Już na miejscu mężczyznom dobierano współtowarzysza. Wszystko miało odbywać się w parach „nauczyciel–uczeń”, ale ochotnicy nie byli świadomi tego, że losując rolę do odegrania, zawsze wylosują rolę nauczyciela, a poznany na miejscu partner to podstawiony aktor w roli ucznia. W próbie brała udział jeszcze jedna osoba – mężczyzna w białym fartuchu, prowadzący eksperyment.
Jak były rozpisane zadania między te trzy osoby? Uczeń miał nauczyć się wybranego ciągu słów. Nauczyciel odpytywał go na wyrywki. Za każdą złą odpowiedź uczeń był rażony prądem. Za każdym razem coraz mocniej (skala od 15 do 450 woltów).
O tym, że maszyna, do której podpięty jest uczeń, nie wytwarzała żadnej mocy, nauczyciel nie wiedział. Z uczniem pozostawał w kontakcie wzrokowym i słyszał jego mistrzowsko odegrane okrzyki bólu. Milgram sprawdził w ten sposób mechanizm podporządkowania się autorytetowi. Postać w białym fartuchu nie pozwalała przerywać eksperymentu, nawet wtedy kiedy nauczyciel miał wybrać przycisk z oznaczeniem 300, 360 czy 450 woltów. Niewielki procent ochotników odmówił naukowcowi.
Zatem, jak działa ta biała płachta lekarskiego fartucha? Dlaczego w gabinecie lekarskim pod wpływem surowego tonu lekarza byłam bliska temu, by stać się dla siebie takim nauczycielem z doświadczenia Milgrama i włączyć przycisk rażenia prądem własnych idei? Dlaczego nie mówiłam w imieniu swoich potrzeb: autentyczności, zrozumienia i wsparcia? Nie chodziło przecież o uzależnienie od szkodliwych substancji, tylko o wegetarianizm. I wybór moich przekonań. Także religijnych.
Polak i pacjent mądry po szkodzie. Mogłam spojrzeć ponad oceny lekarza, by dotrzeć do potrzeb, które znajdowały się u ich podstaw. – Panie doktorze, słyszę, że mówi pan, że jest to bardzo ważne, by jeść mięso. Chciałabym usłyszeć także w tym, co pan mówi, że troszczy się pan doktor również o to, co, oprócz organów, jest we mnie żywe.
Autorytet można poznać nie tylko po uniformie. W partnerskim modelu komunikacji, w którym jest miejsce na dostrzeżenie w pacjencie człowieka, to język jest filtrem, przez który się poznajemy, szanujemy i możemy zmieniać na lepsze. Językiem otwieramy i zamykamy współpracę między lekarzem a potrzebującym leczenia. W końcu, jeśli mamy sięgać do Ewangelii – św. Jan nauczał, że „Na początku było Słowo”. Następnym razem, naciskając na klamkę gabinetu, pomyśl o eksperymencie partnerskiej komunikacji.
Źródło: „Smak Zdrowia” 8/2018 (czasopismo dostępne w wybranych aptekach i placówkach medycznych)