Mogliby być zakonem. Menedżerowie z polskiej filii Daimlera przy żadnej okazji nie zapominają korporacyjnego zaklęcia. „Bez gwiazdy nie ma jazdy”. I choć to tylko życzenie, ma w sobie coś z prawdy. Bez mercedesa trudno sobie wyobrazić motoryzację. Ale, czy nie ma jazdy?
Nowa E klasa jest tak niemiecka, jak Bismarck, Walkiria i Oktoberfest. Razem wzięte. Siła, komfort i prostota. Srebrny sedan E 220 CDI nie kryje w sobie zbędnych niespodzianek. Żadnych tanich elektronicznych gadżetów udających innowacje. Choćby ręczny hamulec. Wciskasz pedał – działa. Ciągniesz za rączkę pod kierownicą – puszcza. Żadnych guzików, bzyczenia i światełek jak u francuzów. Za to gwarancja, że jak stoi, to nie ruszy, a jak rusza, to na pewno.
Za kierownicą można się poczuć jak Austrii na nartach. Wszystko jest zrobione tak, żeby człowiek nie musiał o niczym myśleć. Tylko o przyjemności podróżowania. A nawet o radości z jazdy. Choć tę ostatnią zwykle przypisuje się największym konkurentom mercedesa. Najpierw komfort i pewność.
Mój egzemplarz rusza na Południe. A ja czuję się jakbym nie opuszczał własnego salonu. Stusiedemdziesięciokonny diesel niesie auto pewnie i bez ryzyka, że braknie mocy przy wyprzedzaniu.
Ale po co się tak spieszyć. Pół godziny dłużej w trasie? Z przyjemnością. A na krętych górskich drogach z przebłyskami radości. Na dodatek - może to bez znaczenia w czasach obfitości ropy z piasku i łupków - średnie 7 litrów na setkę też miło uzupełnia obrazek.
Krynica. Automat sam przełącza się w tryb „Parking”. To rozleniwiające – ma się wrażenie, że nad kierowcą nieustannie czuwa niemiecki inżynier. Jak Anioł Stróż. To stróżowanie, rzecz jasna kosztuje. Ale ktoś musi jeździć drogimi autami.
A Ci których nie stać na mercedesa? Pewnie też mogą mieć radość z jazdy. Ale bez gwiazdy. Albo niech się starają. Jak mawia raper 50 Cent: „get rich or die tryin'”.