Gdy przychodzi czas na przegląd gwarancyjny naszego auta, dostajemy od panów mechaników całą listę rzeczy do wymiany: olej, filtry, żarówki... Wszystko jest dokładnie sprawdzane. Jeśli coś nie działa, choćby podgrzewane lusterko, namawiają, by dla komfortu je naprawić; sugerują, że np. zawieszenie już nie jest najlepsze... I co? Sprawdzamy, naprawiamy, wymieniamy, choć to często około tysiąca złotych mniej w portfelu, a czasem i powyżej dwóch. Gdy kończy się gwarancja, chcemy jeździć bezpiecznie i bez kłopotów, więc troszczymy się o stan samochodu.
A teraz popatrzmy na siebie. Nasza książeczka obowiązkowych przeglądów zdrowotnych zaczyna się i kończy na szczepieniach. Badamy się dopiero, gdy padniemy, oczywiście poza hobbystami, którzy badają się ciągle i jest to solą ich życia.
Generalnie, póki jesteśmy na chodzie, na wszystko brakuje nam czasu i nie mamy chęci poświęcać go na „jakieś tam badania”. W sumie idzie to nawet w parze ze znaną przez każdego adepta nauk medycznych maksymą: Primum non nocere. Najważniejsze nie szkodzić. I tu jest, jak to mówią, pies pogrzebany.
Ludzie żyją według pewnych kodów, w których wyrastają. Kodów zachowań rodzinnych i społecznych. Nasze kody mówią, że jak człowiek jest brudny, to powinien się umyć, jak jest głodny, to musi zjeść, kiedy jest mu zimno, założyć na siebie coś ciepłego. Gdy widzimy sąsiada, na ogół mówimy mu „dzień dobry” (choć tu akurat kod nie zawsze działa). Kiedy jesteśmy chorzy, idziemy do lekarza, a bardzo chorzy trafiamy do szpitala.
Na marginesie – zabawne jest to, że gdy ktoś do nas dzwoni, a my mówimy, że jesteśmy w szpitalu, to nasz rozmówca szybko się rozłącza, żeby nam „nie przeszkadzać”. Nawet, jeśli wpadliśmy tam tylko po to, żeby odebrać czyjeś wyniki. Szpital jest jak Watykan podczas II wojny światowej: przechodzisz przez próg i nikt cię nie atakuje.
Zatem znalezienie się w szpitalu to w naszej świadomości sytuacja beznadziejna, a wizyta u lekarza to choroba. Nikt nie chce być ani w sytuacji beznadziejnej, ani chory, więc jeżeli wszystko z nami wydaje się ok, nie chcemy wywoływać wilka z lasu. Wolimy myśleć: jestem zdrowy, po co mam chodzić do lekarza? Nic mnie nie boli, nie dolega bardziej niż innym, więc nie ma powodu do niepokoju. A jeżeli nie, to może lepiej nie wiedzieć... Przyznam, że znam te argumenty z autopsji.
Druga sprawa to oczywiście nasz system ochrony zdrowia – kompletnie nieprzygotowany do badań profilaktycznych. Wszędzie kolejki, mamy wrażenie, że najprostsza czynność zajmie nam cały dzień, a przecież czasu mamy ciągle za mało. Do tego limity, odległe terminy badań specjalistycznych... I mnóstwo pacjentów naprawdę potrzebujących pomocy. Przychodzimy zbadać się na wszelki wypadek i czujemy się jak kosmici.
Przy tych bardziej potrzebujących warto zatrzymać się przez chwilę, bo to prawdziwy węzeł gordyjski. W pewnym wieku, idącym w parze z dużą ilością wolnego czasu pojawia się pewna kategoria osób, zwana przez medyków „stałymi klientami”. Zawsze coś ich boli, dokucza, niepokoi. Ci wierni bywalcy wprost nie potrafią żyć bez odwiedzenia gabinetu lekarskiego w dość regularnych odstępach. Wszystko jest dobrym pretekstem, aby pojawić się w kolejce w przychodni, a nawet na SOR-ze. A jeśli wyniki badań pokazują, że wszystko jest w normie, to je powtarzają, bo na pewno zostały źle wykonane. Stały bywalec wie, że nie czuje się już jak 20-latek i uważa, że ten stan należy leczyć.
Sprawa nierozwiązywalna. Można byłoby powiedzieć pacjentowi, żeby nie przesadzał i nie zajmował miejsca naprawdę chorym, ale nikt tego nie powie, bo nikt nie wie, kiedy taki pacjent stanie się naprawdę potrzebujący. Duszność duszności nierówna, jednego dnia może być czystą imaginacją, a drugiego wynikiem zawału serca. Nawet gdyby uruchomić społeczną kampanię pod hasłem, „Nie blokuj miejsca naprawdę chorym” mogłaby przynieść skutek odwrotny. Dlaczego? Bo stali bywalcy uznaliby, że to właśnie im należą się miejsca zablokowane przez innych pacjentów. A tacy jak ja, po takim apelu nie pojawiliby się u lekarza nawet w sytuacji krytycznej. Ale nie badamy się przede wszystkim dlatego, że jesteśmy zbyt zabiegani i szkoda nam czasu na stanie w kolejce, gdy nic nam nie dokucza. I tak mija często ładnych kilka lat. A potem ni z tego, ni z owego pojawiają się zawroty głowy czy ostry ból brzucha... I nagle okazuje się, że jest za późno. Nic się nie dzieje, a potem cię nie ma. Tak właśnie zbijają nowotwory.
Przychodzi mi do głowy pytanie do rozmaitych decydentów – dlaczego żaden mądry minister zdrowia, który zwykle jest też lekarzem, nie zainteresuje się prostą ideą: stworzeniem książki serwisowej dla każdego pacjenta, w której dokładnie byłoby napisane, co, w jakim wieku i jak często należy kontrolować. Byłoby to optymalne rozwiązanie i dla tych, co się przejmują nadmiernie – bo może uświadomiłoby im to, że trochę przesadzają, i dla tych zaganianych, którzy nie badają się wcale – bo wiedzieliby, że trzeba.
Może się wydawać, że obowiązkowe, powszechne, przeglądowe badania profilaktyczne, wywróciłyby i tak niewydolny system do góry nogami. A ja wam powiem, że to ta trzecia prawda, o której mówił ks. Tischner, czyli „g... prawda”. Profilaktyka jest w dłuższej perspektywie dużo tańsza niż leczenie! Choroby w początkowych stadiach pozwalają na wyleczenie, a człowiek szybko wyleczony nie potrzebuje wielu miesięcy zwolnienia ani długiej rehabilitacji. A przede wszystkim żyje, dzięki czemu, używając argumentu, który powinien przekonać Pana Ministra, może pracować i płacić podatki, a nie być beneficjentem systemu. Czy gra nie jest warta świeczki? Czy może warto uruchomić stronę internetową z wytycznymi i możliwością zadania pytania lekarzowi? Nawet samochody mają takie instrukcje obsługi. Czy nie jesteśmy więcej warci niż nasze samochody?
Źródło: „Smak Zdrowia” 9/2018 (czasopismo dostępne w wybranych aptekach i placówkach medycznych)